Gerhart Hauptmann - Szaleniec ...
Gerhart Hauptmann - Szaleniec boży Emanuel Quint, Do czytania(6)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SZALENIEC
BOŻY
EMANUEL
QUINT
I
W pcw;éhyqpnp^ inajowy, w niedzielę, podniósł się Emanuel
Quint ze sweg&4efe na strychu małej chatki, której ojciec jego był
niezbyt prawowitym posiadaczem. Umył się czystą w wodą górską,
w obie dłonie chwytając płynącą kryształowym promieniem z drew-
nianej, spróchniałej i omszałej rynny. W nocy spał niewiele, obecnie
zaś, nie budząc domowników i nie zjadłszy ani kęsa, poszedł w kie-
runku na Rychbach. Jakaś stara kobieta, idąca drożyną polną, zatrzy-
mała się ujrzawszy go z oddali, Emanuel szedł bowiem długimi kro-
kami i miał dziwnie uroczysty wygląd, pozostający w jaskrawej
sprzeczności z jego nie obutymi nogami, nie okrytą głową i w ogóle
z dziwacznością jego zewnętrznej powłoki.
Do godziny jedenastej przebywał Emanuel z dala od ludzi na po-
łach. Potem przeszedł przez mały, drewniany most na potoku i skie-
rował się wprost na rynek mieściny; było na nim wiele ludzi, gdyż
właśnie wysypali się z protestanckiego kościoła. Wszedł na kamień
i oparł lewą rękę o słup latarni. Gdy swą postawą i gestami zwrócił
na siebie uwagę tłumu i ludzie zdumieni, rozweseleni lub zacieka-
wieni zaczęli się wokół niego gromadzić - albo przynajmniej z da-
leka ku niemu spoglądać - począł prawić donośnym głosem:
- Mężowie, drodzy bracia. Niewiasty, drogie siostry. Czyńcie po-
kutę. Bowiem bliskie jest królestwo niebieskie.
Ze słów tych, za którymi popłynęło wiele innych, poznać było
można od razu, iż to jest szaleniec lub półgłówek, jednak tak dzi-
waczny, jakiego od dawna nie spotkano w tej przestronnej dolinie.
Ludziska z początku dziwowali się. Gdy jednak oberwaniec nie prze-
stawał mówić i głos jego coraz donośniej rozbrzmiewał na rynku,
poczęli się niektórzy oburzać na to niesłychane zuchwalstwo włóczę-
gi, najświętsze pojęcia ściągającego niejako w błoto uliczne. Pobie-
gli więc do urzędu gminnego i złożyli na niego doniesienie.
Gdy naczelnik gminny wraz ż żandarmem pojawili się na rynku,
panowało tu niewiarygodne wzburzenie: przed oberżami stała służ-
ba, woźnice głośno krzyczeli i wskazywali biczyskami na stale ro-
snący tłum, nad którym górował Quint, głoszący kazanie. Ulicznicy
wyli i gwizdali, ryki i śmiechy zagłuszały niekiedy głos dziwnego
kaznodziei, wciąż jeszcze mówiącego z wielką gorliwością i energią.
Właśnie powoływał się na proroka Izajasza i piorunował przeciw
bogaczom i panującym, „którzy niweczą dobra biednych i gwałcą
prawa maluczkich". Groził karą Boga, który połamie bicze tyranów,
a potem wzruszonym i błagalnym głosem powtarzał ciągle swe we-
zwania do pokuty. Wtem chwyciła go z tyłu za kołnierz szeroka dłoń
wysokiego na sześć stóp żandarma Krautwettera i zepchnęła go z pie-
destału wśród śmiechu i wykrzykiwań tłumu.
Na ukos przez rynek poprowadził Krautwetter Emanuela wśród
szyderczych okrzyków tłumu do urzędu gminnego.
Pan naczelnik, niedoszły prawnik i człowiek szlacheckiego pocho-
dzenia, gościł właśnie u siebie protestanckiego pastora z sąsiedztwa.
Kiedy w trakcie siadania do stołu opowiedział mu o tym skandalicz-
nym zdarzeniu, pastor ów wyraził życzenie ujrzenia szaleńca. Duchow-
ny był chłopem na schwał, świetnie zbudowanym, miał twarz podob-
ną do twarzy Lutra, różniącą się jednak od swego pierwowzoru czar-
ną, wypomadowaną czupryną i chytrymi, czarnymi oczkami. Nie zno-
sił on niezgodnych z Kościołem marzycieli. Zawsze mawiał: Po cóż
sekty? Wnoszą tylko rozdwojenie, uwodzą dusze, sprawiają zgryzoty.
Emanuel nie spędził w areszcie policyjnym nawet godziny, gdy
go wyprowadzono i stawiono przed oblicze pastora. W lokalu urzę-
dowym nie było nikogo prócz Quinta, żandarma, duchownego i na-
czelnika gminnego. Emanuel stał z obwisłymi ramionami, a jego bez-
krwista twarz była nieruchoma. Nie malowała się na niej ani wyzy-
wająca zuchwałość, ani onieśmielenie. Poprzez cienki rudawy zarost
na górnej wardze i brodzie widać było delikatną linię jego ust, których
kąciki nieco opadały w dół; od nozdrzy biegły skośnie ku kątom ust
dwie wyraziste fałdy, zbyt wyraziste jak na młody wiek Quinta. Po-
wieki młodzieńca były zaczerwienione, nieco zaś wyłupiaste oczy,
acz szeroko otwarte, zdawały się w tej chwili niczego nie spostrze-
gać. Przez skórę jego twarzy, pokrytą piegami, od jasnego czoła po
podbródek, przebiegały drgnienia jego wewnętrznych przeżyć, jak
niewidoczne wiatry nad spokojną taflą jeziora, odbijającego żółtawe,
wieczorne niebo.
- Jak się nazywasz? - zapytał pastor.
Quint spojrzał na duchownego i wypowiedział wysokim, dźwięcz-
nym głosem swe nazwisko.
- Jaki twój zawód, mój synu?
Quint milczał przez chwilę. Potem począł mówić, spokojnie wy-
powiadając zdanie za zdaniem, z krótkimi przerwami dla zastanowie-
nia się:
- Jestem narzędziem. Zawodem moim jest skierowywać ludzi ku
pokucie... Jestem robotnikiem w winnicy Pana!... Jestem służebni-
kiem Słowa!... Jestem wołającym na puszczy!... Wyznawcą ewange-
lii Jezusa Chrystusa, Pana naszego i Zbawiciela, który ku niebu od-
szedł, zasię wróci, jako nam jest przyobiecane.
- Dobrze - rzekł pastor, który zwał się Schimmelmann - wiara
twa przynosi ci chlubę. Lecz wiadomo ci przecież, że w Biblii na-
pisano: W pocie czoła będziesz spożywał chleb swój powszedni. Ja-
ki więc zawód masz poza tym? Mam na myśli, jakie uprawiasz rze-
miosło?
Emanuel milczał, natomiast żandarm Krautwetter chrząknął, ude-
rzył ręką o szablę, aż zadźwięczało, i powiedział, że Quint uchodzi
w swej wsi za nieroba, będącego ciężarem biednej, pracowitej mat-
ki. Już dawniej zwrócił na siebie uwagę podobnymi zajściami jak
dzisiejsze. Ale po wsiach ludzie przywykli do jego dziwactw i nie
zwracają na nie uwagi.
Na to pastor powstał z krzesła, na którym siedział, spojrzał suro-
wo na Emanuela i rzekł poważnie i z naciskiem:
- Napisano: módl się i pracuj, mój synu, Bóg podzielił ludzi na
stany. Każdemu stanowi dał ciężary i każdemu radości. Każdemu dał
urząd stosownie do stanu jego i stopnia wykształcenia. Moim urzę-
dem jest być powołanym sługą bożym. A więc jako powołany słu-
ga boży powiadam ci, że jesteś w błędzie i na fałszywej drodze. Po-
wiadam ci to jako powołany sługa boży. Czy nie rozumiesz? Powia-
dam ci to jako człowiek, który na skutek urzędu i powołania ma
większy wgląd w plany i zamiary Boga niż ty. Czyżby tak być mia-
ło, bym ja używał hebla twego, ty zaś wstępował zamiast mnie na
kazalnicę? Powiedz mi: cóż by to było? To byłoby deptaniem po-
rządku, ustanowionego przez Boga... O to właśnie chodzi, drogi ba-
ronie - rzekł, zwracając się do naczelnika gminnego - należy z wiel-
ką energią i stanowczością przeciwstawić się temu, by laicy z nie-
zdrową gorliwością zastępowali sługi Słowa bożego i niepokoili lud.
Laik jest nieodpowiedzialny. Szanuję gorliwość w służbie bożej, ale
nie jestem pewien, czy szkody, które mogą z niej wyniknąć, nie prze-
ważają łask. Nie wolno zasiewać w duszy ludzi nasion, które bez
wiernego oka ogrodnika muszą wybujać w chwasty. Jakże bowiem
łatwo taka pasożytnicza roślina wysysa wszystkie szlachetniejsze so-
ki z duszy, by wreszcie zakwitnąć trującym kwiatem. Pomyśl pan
o niebezpiecznych marzycielach z czasów Lutra. Pomyśl pan o To-
maszu Münzerze! Pomyśl pan o anabaptystach. A ile zbłąkanych
owiec we wszystkich krajach aż po najnowsze czasy stało się wilka-
mi! Pomyśl pan o materiale palnym, który wszędzie się obecnie gro-
madzi i czeka tylko iskry, by wyeksplodować straszliwie i wszystko
w perz obrócić. Nie wolno igrać z ogniem. Na miłość boską i Chry-
stusa! Jest taka roślinka, jedna z najdelikatniejszych, jedna z najszla-
chetniejszych, jakie istnieć mogą, tę roślinkę winniśmy przede wszy-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]